Dzień jak co dzień, siedzę na portalach aukcyjnych i szukam "cieniasów". Były dwa które od początku przykuły moją uwagę (oba sportingi) więc spisałem dane, telefon kontaktowy itp. i dałem tacie. Przy spisywaniu okazało się że oba są z tej samej miejscowości.
Na drugi dzień informacja że jeszcze dzisiaj jedziemy go oglądać więc powiedziałem Dawidowi żeby przychodził do mnie. Pojechaliśmy. 120km w jedną stronę.
Na drugi dzień informacja że jeszcze dzisiaj jedziemy go oglądać więc powiedziałem Dawidowi żeby przychodził do mnie. Pojechaliśmy. 120km w jedną stronę.
Dojechaliśmy, trochę pokręciliśmy się po tej miejscowości ale w końcu trafiliśmy pod pierwszy adres.
Stan pierwszego cinquecento? Nie najciekawszy, zawiecha do wymiany, nakładka która zakrywała skorodowane, sypiące się progi, silnik pracował nie równo i wiele wiele więcej. Doszliśmy do wniosku że trzeba by było dołożyć jeszcze 1000zł żeby doprowadzić go do stanu używalności. Decyzja? Odpuszczamy, jedziemy zobaczyć drugiego, który na zdjęciach wydawał się w gorszym stanie ale skoro jesteśmy już tutaj...
Oględziny. Prócz wielu rys i małych wgnieceń (co nam nie przeszkadza, w końcu i tak będziemy go obijać niemiłosiernie ucząc się jazdy rajdowej), pękniętej felgi, wybitego kielicha i złamanego fotela, wydaje się, w porządku, silnik pracuje równo, co do zawieszenia nie mamy zarzutów. Buda wydaje się zdrowa.
Bierzemy go!
Teraz formalności, ale to nie nasza broszka. Cena ostateczna: 900zł
Wracamy. No i tu zaczyna się jazda. Godzina 18-19, nie przejechaliśmy jeszcze 10km a tuż za tą miejscowością nagle kontrolki, światła, lampki gasną, silnik się wyłącza.
Akumulator, klemy posprawdzane, wszystko wydaje się w porządku. Jesteśmy przekonani że to wina alternatora. Marcin ( mój wujek który też z nami był) poszedł do domu przy którym padło nam auto my w tym czasie odpaliliśmy na pych. Najbliższa stacja 5km ale jechać nie ma sensu bo jazda o zmierzchu bez świateł to zabójstwo. Okazało się że przy domu jakiś chłopak ma warsztat. Wjechaliśmy cieniasem, pogadaliśmy i uzgodniliśmy. Zostawiamy mu cienkiego, my jedziemy na stacje coś zjeść a on w tym czasie spróbuje znaleść przyczynę. Wróciliśmy, godzina 21-22, wina padła na regulator napięcia. Chłopak powiedział że ma znajomego który jest w stanie załatwić taki regulator. Po godzinie, wszystko było zrobione. Godzina 23 - wracamy. Dalej już nie mieliśmy takich przygód, do Wrocławia dojechaliśmy sprawnie, martwiliśmy się tylko czy kielich wytrzyma, ale dał rade :)
Teraz zacznie się szykowanie cienkiego pod rajdy. Mamy całe wakacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz